Catherine Tramell powraca. Kilkanaście lat starsza i już wcale nie taka pociągająca. Tak po prawdzie, Sharon Stone bardziej przypomina tu podstarzałą dziwkę, która prędzej irytuje niz budzi żądzę swym wyuzdanym zachowaniem. Fabularnie jest to trawestacja motywów wziętych żywcem z oryginału - twórcy starają się wskrzesić ducha hitu z początku lat 90-ych, ale wypada to wszystko sztucznie i drętwo. Między Tramell, a leczącym ją psychiatrą nie ma żadnej chemii. Ponadto David Morrisey w porównaniu z Douglasem wypada, delikatnie ujmując, bezpłciowo. Londyn jako miejsce akcji, gdy zestawić je z takim San Francisco - nieciekawy, by nie rzec: smętny. Nie pomaga nawet wplecenie motywu muzycznego autorstwa Goldsmitha. Słabe to to i niepotrzebne. Jako osobny film mogłoby się jeszcze może jako tako obronić, jako kontynuacja obrazu Verhoevena - już nie.
Ten film naprawdę nie wypada tak źle przy "50 twarzach Greya." Postać Sharon jest więcej warta niż cały tamten szrot.
wez pod uwage ze trammel ma juz swoje lata w tym filmie, więc i kobieta sie zmieniła, licznik bije pisarce to i bardziej wyuzdana jest i libido wzrasta. W jedynce poznajemy pisarkę zimna, z klasa i lubiaca się pieprzyć. W dwojce natomiast nie tak błyskotliwa ale bardziej zuchwała prymitywnie i lubiaca sie ostro pieprzyć. Tak to wyglada. Czy to zle? Niekoniecznie, z wiekiem ludzie się zmieniaja nawet takie tuzy jak trammel.